O autobiografiach sportowców
Jeżeli ktoś nie wie, jakim cudem wpadłam na pomysł czytania autobiografii sportowców wyjaśniam, że to wszystko wina Andre Agassiego. Na swoim koncie mam przede wszystkim książki o rugbystach, o których w Polsce za dużo się nie mówi. Nie będę Was więc zanudzać szczegółami o sporcie, ale opowiem o tym, jak takie książki są napisane i dlaczego daleko im do wybitności. Wpis jest bogato okraszony zdjęciami oraz informacyjnie video. Będzie też muzyka.
Andre Agassi „Open”
To pierwsza autobiografia sportowca jaka wpadła w moje ręce. Jeżeli czytaliście o niej same pochlebstwa, to są one prawdziwe. Jest naprawdę dobra. Nie jest tajemnicą, że sportowcy nie piszą autobiografii sami, ale we współpracy, najczęściej z dziennikarzami, którzy widnieją potem na okładce jako współautorzy (czasem drobnym drukiem). Nie w przypadku „Open”. J. R. Moehringer, którego Agassi zatrudnił do pracy nad książką stwierdził, że to w dużej mierze dzieło samego tenisisty i jego nazwisko nie powinno widnieć na okładce. Taaak, też pomyślałam, że to chwyt marketingowy, ale po kolejnych trzech autobiografiach wiem że nie. „Open” nie jest wybitnym arcydziełem, ale jest w miarę szczerą opowieścią o życiu Agassiego. Zawiera sporo anegdotek i ciekawostek z życia na korcie i poza nim. Czytelnik może też poznać trochę ciemniejszą stronę Agassiego, jego wyskoki jako nastolatka czy epizod z narkotykami.
Książka rozpoczyna się końcem, a kończy początkiem. Taki przewrotny zabieg Agassiego, chociaż nie jakiś wyjątkowo oryginalny. W autobiografiach często można spotkać takie klamry czasowe. Koniec to dla Agassiego ostatni profesjonalny mecz, jaki zagrał (i od jego opisu zaczyna opowieść), a początek to życie ze Steffi Graff i dzieciakami u boku. Wciąż z tenisem w tle, ale jako dodatkiem a nie głównym wypełniaczem. Pomiędzy tymi dwoma punktami rozpięte jest, mniej więcej chronologicznie, życie Agassiego, o którym opowiada w pierwszej osobie. To nadaje jego książce osobistego i szczerego tonu i sprawia, że czyta się ją ze sporym zainteresowaniem. Uwaga, jest w niej trochę słów uznawanych za brzydkie. Jest to też jedyna z książek wydana po polsku.
Książka rozpoczyna się końcem, a kończy początkiem. Taki przewrotny zabieg Agassiego, chociaż nie jakiś wyjątkowo oryginalny. W autobiografiach często można spotkać takie klamry czasowe. Koniec to dla Agassiego ostatni profesjonalny mecz, jaki zagrał (i od jego opisu zaczyna opowieść), a początek to życie ze Steffi Graff i dzieciakami u boku. Wciąż z tenisem w tle, ale jako dodatkiem a nie głównym wypełniaczem. Pomiędzy tymi dwoma punktami rozpięte jest, mniej więcej chronologicznie, życie Agassiego, o którym opowiada w pierwszej osobie. To nadaje jego książce osobistego i szczerego tonu i sprawia, że czyta się ją ze sporym zainteresowaniem. Uwaga, jest w niej trochę słów uznawanych za brzydkie. Jest to też jedyna z książek wydana po polsku.
Przerywnik muzyczny: możecie nie kojarzyć rugby, ale Dr Beats już Wam pewnie coś mówi. Oto świetna reklama z bohaterem kolejnej biografii, z haką* napisaną specjalnie na to przedsięwzięcie:
Richie McCaw „The real McCaw”
Kolejna autobiografia, po którą sięgnęłam to książka, która na polski nigdy nie zostanie przetłumaczona. Nie wiem czy ktokolwiek, kto nie interesuje się rugby mógłby przez nią przebrnąć. Nie zrozumcie mnie źle: to jest kopalnia wiedzy o samym Richiem, chyba najwybitniejszym zawodniku tej dyscypliny, o kulisach rugby w Nowej Zelandii, o pracy zespołowej, o psychologii sportu, technikach motywacji, o All Blacks** itp., itd. O ile jednak „Open” jest po prostu dobrze napisane, o tyle w „The real McCaw” wyczuwa się pewną sztuczność. Dziennikarze, którzy współpracują ze sportowcami oprócz rozmów z nimi samymi, rozmawiają też z rodziną, przyjaciółmi, kolegami z drużyny. Głównie po to, by nadać autobiografii chociaż odrobiny obiektywizmu. Nie jestem do końca pewna czy to wina współpiszącego dziennikarza, ale miałam wrażenie, że niektóre z rozdziałów były wciśnięte na siłę, „bo trzeba ludziom powiedzieć coś więcej o Richiem”. Zdecydowanie bardziej podobały mi się te, gdzie czuć było, że jest to w pełni opowieść samego rugbysty. Oprócz sporej hermetyczności oba wydania (nowozelandzkie i światowe) grzeszą obrzydliwymi wprost okładkami. Wiadomo, Richie nie jest najprzystojniejszy, ale naprawdę aż tak źle nie wygląda!
Przerywnik wizualny: porównanie wołających o pomstę do nieba okładek autobiografii Richiego.
Źródło: goodreads.com |
Jeżeli chodzi o konstrukcję to znowu mamy tu klamrę. Tym razem główną osią opowieści są Mistrzostwa Świata w Rugby i mecze z Francją. Książka rozpoczyna się od porażki Nowej Zelandii z reprezentacją trójkolorowych w 2007 r. a kończy zwycięstwem w 2011 r. Cztery lata to droga jaką przebywa nie tylko Richie, ale całe nowozelandzkie rugby, trenerzy, działacze, drużyny. Sporo można się dowiedzieć o kulisach ważnych decyzji. Samo życie Richiego poznajemy przy okazji, z licznymi retrospekcjami. Muszę przyznać, że podoba mi się takie podejście do tematu. Przynajmniej trochę przełamuje schemat chronologicznej historyjki.
Jonah Lomu „Jonah. My story”
To chyba najgorsza książka, więc napiszę o niej też i najkrócej. Szkoda, bo Jonah to wyjątkowa postać w historii rugby. Niezwykle utalentowany stał się pierwszą supergwiazdą tego sportu. Niestety choroba nerek uniemożliwiła mu długą karierę. Co gorsza zakończyła przedwcześnie jego życie. Jonah zmarł rok temu w wieku 40 lat. Jeżeli chodzi o konstrukcję to jego autobiografię można zaliczyć niestety do najnudniejszego rodzaju zwykłych chronologicznych opowieści. Jego życie było tak barwne, że wydawać by się mogło, że nie trzeba się uciekać do specjalnych sztuczek i klamr. Niestety, mimo że napisana w pierwszej osobie razi sztucznością. Nie pisał jej sam Lomu i czuć to w każdym zdaniu. Dodatkowo często głos zabierają osoby z otoczenia sportowca (wyodrębniony tekst, inna czcionka), co za pewne ma dodać z jednej strony obiektywizmu, z drugiej przełamać schemat, ale nie wypada to dobrze. Szkoda.
Przerywnik sportowy: jeżeli wydaje Wam się, że rugby to brutalny i
głupi sport przypominający futbol amerykański to obejrzyjcie poniższy
filmik. Jonah Lomu jako wirtuoz i supergwiazda:
Dan Carter „The autobiography of an All Black Legend”
Jeżeli chodzi o tę autobiografię, nie jestem i nie będę obiektywna. To pierwsza, na którą naprawdę czekałam, bo jej wydanie zapowiedziano, kiedy byłam już fanką rugby. W dodatku współautorem jest przemiły nowozelandzki dziennikarz sportowy, którego teksty czytam z ciekawością. Czy wymyślił coś ciekawego? Chyba tak. Po pierwsze trzeba podkreślić, że autobiografia Dana Cartera (DC) to jeden z tych przypadków, gdzie dziennikarz wziął na siebie większość trudów pracy. Książka powstawała w ciągu 2015 roku, w czasie gdy DC przygotowywał się do Mistrzostw Świata. Dużo trenował, przygotowania i mecze wiązały się z licznymi podróżami, a oprócz tego musiał znaleźć czas dla swojej rodziny: żony i dwójki synów. Panowie zdecydowali więc, że odkryją sporo z kulisów powstawania tej książki. Cały proces pisania jak i przygotowań do mistrzostw możemy śledzić w rozdziałach, które tworzą „pamiętnik ostatniego roku”. Opatrzone są konkretną datą, miejscem, w którym akurat był Carter i sposobem w jaki panowie się komunikowali. Dzięki temu możemy prześledzić drogę jaką pokonał sportowiec by móc zagrać na mistrzostwach, a potem poznać atmosferę i wszystko, co towarzyszyło mu podczas meczów grupowych aż do finału. Smaczku całości nadaje fakt, że w momencie tworzenia książki nie było wiadomo, jak skończy się ta historia, a sama końcówka powstawała na bieżąco. Dzisiaj już wiadomo, że happy end nastąpił a sam Dan Carter mocno do tego się przyczynił (za co wyróżniono go tytułem najlepszego zawodnika finału i całego roku 2015 r.). Pomiędzy wpisami z pamiętnika znajdziemy całkiem zwyczajne, ułożone chronologicznie opowieści z życia sportowca od najmłodszych lat do tego wymarzonego zwieńczenia kariery w drużynie All Blacks. Porządnie napisane, ale raczej dla fanów rugby.
Na koniec wsparcie estetyczne: Dan Carter na meczu z Argentyną, czerwiec 2015, Christchurch.
Źródło: pinterest.com |
No dobrze, ponudziłam Wam o sporcie, o którym mało kto słyszał i co z tego wynika. Jeżeli chodzi o książki to okazuje się, że całkiem sporo.
Przede wszystkim skoro autobiografii sportowcy nie piszą sami, bardzo ważne jest, kto im w tym pomaga. Opisałam tu przykłady z Nowej Zelandii, ale zwłaszcza w Ameryce ogromne znaczenie ma nazwisko dziennikarza. I nie chodzi tu tylko o styl, ale także o formę a nawet i treść. Niektórzy bardziej skupiają się na karierze, niektórzy na życiu prywatnym.
Poza tym, to nie są arcydzieła. Ba, to często nie są nawet dobre książki. Trzeba więc sięgać po nie z rozwagą, albo po te naprawdę dobre (jak „Open”), albo po te z których chcemy się czegoś dowiedzieć (jak moje lektury o rugbystach).
Ważne jest też, w jakim momencie kariery jest portretowany sportowiec. Po pierwsze dlatego, że autobiografia dwudziestokilkuletniego piłkarza nie będzie nigdy stanowiła zamkniętej całości. Po drugie, Ci, którzy skończyli karierę mogą poświęcić pisaniu więcej czasu. I siłą rzeczy mają większy dystans do tego, co ich spotkało, co moim zdaniem może książce tylko pomóc.
I na koniec, autobiografia to raczej nie jest pole do eksperymentów formalnych. Ciężko wymyśleć oryginalny sposób opowiadania historii, w których chronologia jest bardzo ważna. Często też takie eksperymenty są po prostu nieudane (jak np. u Jonah Lomu). Zauważcie też, że jeżeli chodzi o okładki to panuje tu wręcz śmiertelna nuda. Musi być zdjęcie bohatera en face.
Przede wszystkim skoro autobiografii sportowcy nie piszą sami, bardzo ważne jest, kto im w tym pomaga. Opisałam tu przykłady z Nowej Zelandii, ale zwłaszcza w Ameryce ogromne znaczenie ma nazwisko dziennikarza. I nie chodzi tu tylko o styl, ale także o formę a nawet i treść. Niektórzy bardziej skupiają się na karierze, niektórzy na życiu prywatnym.
Poza tym, to nie są arcydzieła. Ba, to często nie są nawet dobre książki. Trzeba więc sięgać po nie z rozwagą, albo po te naprawdę dobre (jak „Open”), albo po te z których chcemy się czegoś dowiedzieć (jak moje lektury o rugbystach).
Ważne jest też, w jakim momencie kariery jest portretowany sportowiec. Po pierwsze dlatego, że autobiografia dwudziestokilkuletniego piłkarza nie będzie nigdy stanowiła zamkniętej całości. Po drugie, Ci, którzy skończyli karierę mogą poświęcić pisaniu więcej czasu. I siłą rzeczy mają większy dystans do tego, co ich spotkało, co moim zdaniem może książce tylko pomóc.
I na koniec, autobiografia to raczej nie jest pole do eksperymentów formalnych. Ciężko wymyśleć oryginalny sposób opowiadania historii, w których chronologia jest bardzo ważna. Często też takie eksperymenty są po prostu nieudane (jak np. u Jonah Lomu). Zauważcie też, że jeżeli chodzi o okładki to panuje tu wręcz śmiertelna nuda. Musi być zdjęcie bohatera en face.
Wychodzi na to, że o autobiografiach nie mam najlepszego zdania. Pozostaję jednak niepoprawną optymistką i wierzę, że przeczytam jeszcze jakąś, która naprawdę mi się spodoba. Może Rogera Federera?
*haka – tradycyjny taniec Maorysów wykonywany w różnych sytuacjach, najbardziej znana jest jej wojenna wersja wykonywana przed bitwą, jej celem było zastraszenie przeciwnika, zademonstrowanie siły i determinacji; dzisiaj hakę wykonują drużyny sportowe przed meczami, może też być elementem honorowego powitania ważnych gości, uczczenia wydarzeń, uznania osiągnięć. Często wykonuje się ją podczas pogrzebów.
*haka – tradycyjny taniec Maorysów wykonywany w różnych sytuacjach, najbardziej znana jest jej wojenna wersja wykonywana przed bitwą, jej celem było zastraszenie przeciwnika, zademonstrowanie siły i determinacji; dzisiaj hakę wykonują drużyny sportowe przed meczami, może też być elementem honorowego powitania ważnych gości, uczczenia wydarzeń, uznania osiągnięć. Często wykonuje się ją podczas pogrzebów.
** All Blacks – zwyczajowa nazwa reprezentacji Nowej Zelandii, historia jej powstania jest długa i mocno związana z samą dyscypliną nie będę więc nią zanudzać. Dość powiedzieć, że kolor strojów rugbystów nie jest tu bez znaczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz